Sesje wizerunkowe to raczej odskocznia od mojej codzienności - ale uwielbiam je! Częścią kreacji wizerunku są oczywiście zdjęcia, ale ten proces zaczyna się już dużo wcześniej i klienci wiedzą, w którą stronę chcą iść, jak siebie pokazać i na co zwrócić uwagę. Mają za sobą najczęściej już etap planowania do czego będą użyte zdjęcia, w jakim klimacie mają być, albo jeszcze częściej - czego już NIE CHCĄ.
Tak było w przypadku Pauliny (nie pogubcie się przy czytaniu, dwie Pauliny na sesji, jedna przed, druga za aparatem 😛 ). Wiedziała, że nie chce być już w czarno-beżo-bieli. Nie chce być sztywna, biznesowa, włożona w ramy ,,prawidłowej, przykładowej, odpowiedniej” sesji biznesowej. Takiej z koszulą, telefonem w ręku i oświetleniem na 3 lampy (rozwinę to na końcu - bo to już moje spostrzeżenie jako ,,oświetleniowca-fotografa”).
Biznesowo, nie zawsze znaczy poważnie, szczególnie jeśli do klientów i ludzi, którzy Cię śledzą w internecie podchodzi się empatycznie, ze zrozumieniem i sympatią, a tak właśnie jest w przypadku Pauliny. Do tej pory współpracowałyśmy nad różnymi sesjami, i tymi portretowymi, i takimi nieruchomościowymi. Teraz w planach było pokazanie kobiecej, ludzkiej, wersji takiej bardziej ,,moje ja”. Z zachowaniem jakości wyrazu, dynamiki w kolorze i naturalności.
Dlatego żeby nie zgubić tego planu i energii każda z nas przygotowała swoją tablicę moodboard (chwała Pinterestowi!), a później spotkałyśmy się na kawę, żeby omówić i porównać jak każda z nas postrzega przedstawiony temat. Dużym plusem było to, że znamy się nie od dziś i nasze moodboardy były w wielu punktach zbieżne. Poniżej zbiór kilkunastu zdjęć, które zebrałam jako inspirację do sesji:
Kolejnym etapem było omówienie: stylizacji, kolorystyki, miejsca i czasu sesji.
Paulina miała pomysł na swój wygląd, zawęziłyśmy głównie paletę kolorów, żeby nie utonąć w tęczowym i cukierkowym klimacie. Zostały nam róż, pomarańcz, magenta i turkus jako akcent.
Miało być naturalnie, więc wybór padł na studio w neutralnych kolorach z dużą ilością światła dziennego. Dopasowałyśmy dostępność studia do godzin, w których wpada tam bezpośrednio światło słoneczne (dlatego warto znać studio wcześniej lub dopytać obsługi jakie będą warunki) i… gotowe!
To znaczy gotowe z perspektywy wspólnych ustaleń.
Po stronie Pauliny było jeszcze: przygotowanie stylizacji, makijażu, akcesoriów i dobrego nastawienia (i to nawet nie piszę żartem! Dobre samopoczucie to 1/3 udanej sesji).
Po mojej stronie - przemyślenie jakich użyje obiektywów, jakie dobiorę oświetlenie i jak rozplanujemy set up’y do stylizacji, tak żeby nie pogubić się w procesie.
Kolejna ważna sprawa i potencjalnie mała komplikacja: zaplanowane miałyśmy nie tylko zdjęcia, ale też kilka krótkich filmów instagramowych.
1. To właśnie ten filmowy aspekt podyktował mi, jak mogę rozwiązać sytuację oświetleniową nr 1. W studiu było dosyć jasno, Paulina mówiła o sesji naturalnej i myślała o świetle naturalnym, dziennym. Z ogromną chęcią bym się zgodziła, ale matryca aparatu zaprotestowała - ,,za ciemno”! Fizyki nie oszukamy, dla naszego oka może wydawać się jasno, ale żeby wykonać zdjęcie ostre, bez szumu i nieporuszone potrzeba więcej światła. Byłam na to przygotowana, więc rozstawiłam swój SUPER SOFTBOX (caps lockiem, bo jest naprawdę duży i imituje wielkość prawie okna tarasowego), włożyłam w niego dwie lampy ze światłem stałym (w studio była tylko jedna, na szczęście wożę ze sobą swoją lampę - trzeba być przygotowanym na różne warunki, a nie wszędzie dostępne jest taki rodzaj oświetlenia, jaki sobie wymarzymy) i… odpaliłam obie na 100%.
Czy było wystarczająco jasno? Noo, niech będzie!
Tak powstał nasz pierwszy set up, tutaj wykonałyśmy większość zdjęć. Przez to, że światło było ciągle i widoczne (nie błyskowe), miałyśmy dużo swobody do kadrowania, skupienia się na pozach i ,,przeskakiwaniu” między zdjęciami a filmem.
2. Drugi set up był z zamiaru krótszy, mogłyśmy polegać na świetle dziennym (chmury zniknęły, światło było niezmiennie jasne, wpadało bezpośrednio na łóżko w tej części studia).
Można by poprzestać tylko na tym, ale ja wolę mniejszy kontrast między najjaśniejszymi światłami a cieniami (chyba naleciałość z fotografii wnętrz, gdzie łatwo o przepalenia), dlatego do głównego światła (dzienne, słońce), dodałam dopełniające (lampa błyskowa, odbita od białej ściany).
To stworzyło bardziej zbalansowany światłocień, co pasowało do reszty sesji, a to też było istotne - żeby całość materiału była spójna.
bez dodatkowego światła: z lampą:
3. Trzecia część sesji była podobna do drugiej, ale zmieniłyśmy pokój w studio, dodałyśmy trochę cukru (nie będę ukrywać, że ciasteczka na sesji są zawsze mile widziane), szaleństwa i zabawy.
Bardzo podobała mi się też koncepcja zdjęcia w ruchu, odejścia na chwilę od tych poprawnych, ostrych kadrów i poszukania rozmycia. Wyszło o tak:
Cała sesja trwała ponad 4 godziny, wykonałyśmy ponad 700 zdjęć, a finalnie na swoje potrzeby Paulina wybrała ich kilkadziesiąt. Dużo? Zdecydowanie. Do tego filmy, retusz, montaż.
Mój wniosek z tej przygody był taki: wybór braku … (tu wstaw: dodatkowego retuszu, światła konturowego, dodatkowych akcesoriów i dekoracji) to też wybór. Świadoma rezygnacja z nadmiaru i pójście w stronę prostych rozwiązań, to decyzje, których podjęcie nie jest zawsze łatwe (bo ma się ochotę zrobić więcej, lepiej, a coś bardziej dopracować, a coś dodać), ale czasem warto zatrzymać się na tym co jest i po prostu stwierdzić… jest okej. Nie kombinuj. Wygląda fajnie.
Poniżej moje ulubione kadry:
Tu filmy z sesji:
Tak wyglądał backstage:
Chcesz zaplanować swoją sesję? Napisz lub zadzwoń!